
Do napisania tak dziwnego artykułu zmotywował mnie wrzut na facebookowym fanpage'u motocyklowym. Wrzut zawierał demotywator ze zdjęciem choppera i zdjęciem silnika z podpisami: "to jest motocykl, a to jest motor - teraz już wiesz, że jeździ się na motocyklu" ...czy jakoś tak, w każdym (bądź) razie sens tego demotywatorka został przeze mnie oddany. Nie wiem na ile umieszczenie takiego wrzuta było wyrazem ekspresji przekonań i opinii właściciela strony, a na ile próbą ratowania oglądalności albo chęci wywołania małej burzy. O ile wolność słowa i wyznania gwarantuje nam Konstytucja, o tyle tolerancja do poszanowania tych wartości to już sprawa drugorzędna.
Pytanie na śniadanie brzmi więc: czy możemy bez obrazy braci motocyklowej i naszego pięknego języka powiwedzieć: "idę pośmigać na motorze"?
Ja twierdzę, że możemy.
Nie wypowiadam się tutaj na temat formalnej językowej zgodności i poprawności tego terminu, chociaż wiem, że i na tym polu istnieje swojego rodzaju zwyczaj językowy, który dopuszcza i legitymuje używanie danego określenia ze względu na jego częste i długotrwałe stosowanie w mowie codziennej.
Zacznijmy od tego, że różnej maści motocyklami - bo skuter też uważam za motocykl, choćby dlatego, że posiadając skuterek identyfikowałem się z czymś co nazywamy motocyklizmem - jeżdżę od 10 lat. Obserwując motocyklowy światek i jego internetowe poczynania zauważyłem, że od 2-3 lat co jakiś czas nasila się ekspansja wirtualnych forumowych napinaczy, którzy z uporem maniaka starają się narzucić mi (nam) swoje zdanie. BO MOTOR MASZ POD DUPĄ, JEŹDZISZ NA MOTOCYKLU BAŁWANIE!
I tak szerzy swoje racje nawet nie zauważając, że w poście pod spodem napisze, że "w każdym bądź razie ja ...", a potem kumplom powie, że "silnik to ja wyłanczam od razu, nie czekam aż ostygnie". I taki mały polski hipokryta cebulaczek jest przekonany o swojej głęboko zakorzenionej racji, do głoszenia której czuje się jeszcze głębiej zobowiązany.
Zastanawiałem się kilka razy nad genezą takich postaw. Zapewne troszeczkę będę tutaj generalizował ale
w toku zmuszania moich synaps do wysiłku fizycznego doszedłem do kliku wniosków.
Po pierwsze są faktycznie motocykliści z krwi i kości, którzy na motocyklach zaczynali jeździć kiedy mój ojciec ślinił się na widok WueSKi, i oni przez całe swoje motocyklowe życie na to coś z silnikiem i kołami mówili "motocykl". Bardzo szanuję opinię takich ludzi, z tym, że oni najczęściej nie umoralniają całej reszty
i nie starają się nawrócić motoświatka. Co najwyżej pod bujnym wąsem od czasu do czasu odburkną - "motocykl szczylu!" Jednak tacy z reguły rzadko stwarzają internetowe nagonki, a już na bank nie są
w stanie wykreować demotywatora o omawianej treści.
Drogą eliminacji pozostaje mi więc przedstawić drugą kategorię motocyklistów-nazistów. Najczęściej są to motocykliści powstali na gruncie globalizacji, mcdonaldyzacji społeczeństwa, upowszechniania dobrobytu
i zwiększenia dostępności dóbr dla najniżej sytuowanej klasy średniej. Bo kiedy Wyspiarze udostępnili nam miejsca pracy i pozwolili przez 2 miesiące wakacji zarobić na byle jaki motocykl - tych nagle zrobił się ogromny wysyp. Pojawiły się też lepsze motocykle, bo kiedy szemranym przedsiębiorcom, którzy nawet nie wiedzieli gdzie znajduje się najbliższy im urząd skarbowy, przestały wystarczać złote zegarki i S-klasy ściągane z Niemiec na lawetach - zapragnęli luksusu i chcieli poczuć, że znaczą w świecie więcej niż ich niezaradny życiowo sąsiad Kowalski - wtedy to przyszedł czas na zakup dwóch kółek.
Właśnie tacy ludzie najbardziej lubią emanować swoim "motocyklizmem". Dlatego na forach w podpisach pod postami mają wpisy o treści "LwG - jebać puszki", zjeżdżają od góry do dołu i nie pozostawiają suchej nitki na młodych skuterzystach, no i właśnie mają czelność umoralniać innych odnośnie motocykla czy motoru.
10 lat temu zaczynałem poważną przygodę z motocyklami - dostałem od rodziców skuter, a dzięki moim zmotoryzowanym kumplom tę przygodę zacząłem traktować bardzo serio. Szlifowaliśmy technikę jazdy do tego stopnia, że byliśmy jedną z pierwszych ekip w Polsce, która zapoczątkowała promocję stuntu.
Na samym początku nawet nie wiedzieliśmy, że stuntem określa się nasz styl jazdy. Znaliśmy się i lubiliśmy, często razem przesiadując i rozmawiając, z większością użytkowników "dorosłych" motocykli w naszym mieście. Zazwyczaj pierwsi pozdrawialiśmy ich "lewą" na drodze, ale często to nasi "starsi bracia" jako pierwsi machali do nas łapą, aby przy spotkaniu powiedzieć do nas: "chłopaki, fajnie zapierdalacie na gumie". Nikt też wtedy nie określał skuterów "kosiarkami". Panowała fajna tolerancja i wzajemny szacunek do siebie i pasji. Nikt też nie miał problemów z określaniem motocykla mianem motoru. Wręcz przeciwnie - wszyscy mówili, że idą polatać na motorze. Albo, że w ich motorze gaźniki już dawno upominały się
o regulację. Albo, że ten motor nadaje się już tylko na żyletki. Co więcej - nasi dziadkowie, ojcowie
i wujkowie swoje IŻe i WSKi zawsze określali mianem motorów. Takie określenie panuje już od długich długich lat i do niedawna raczej nikomu to nie przeszkadzało. Niestety wraz z upowszechnieniem motocykli
i napływem zmotocyklowanych buraków do tego światka - gdzieś ten szacunek i tolerancja zagubiły się
w stercie inwektyw i przechwałek co do tego kto jakim sprzętem jeździ, i jakim to on jest świetnym
i "prawilnym" motocyklistą.
A ja w tym roku, po dwóch sezonach przerwy kupiłem sobie kolejny motor i zapierdzielam nim aż miło!
a więc Lewa w Górę i do zoba na drodze!

Motor w kosiarce? W kosiarce jest silnik, a jeżdżę motorem/motocyklem, jeden ch*j ;)
OdpowiedzUsuńKosiarkami kiedyś nazywaliśmy nasze skutery. Ale skuter, jakby nie patrzeć, to też motor! ;)
OdpowiedzUsuńadwokat rzeszow cennik
OdpowiedzUsuń